czuciem prawa, zapisanego wiekowem dziedzictwem w sumieniu chrześciańskiem; wszystko to splątane przebiegło niby rodzaj wichru szalonego, który na chwilę zatarł w jego duszy wszelkie inne uczucie i dłoniom jego nadał napastnicze pragnienie. Sam widok Diega, tego ciała przysadzistego i krwistego, tej głowy płowej na byczym karku, widocznej wyższości fizycznej tej silnej muskulatury, jakby na urągowisko jego starszeństwu, wszystko to przyczyniało się, aby wzmódz jeszcze jego wściekłość. Pragnął znaleźć jakiś sposób szybki zapanowania nad nim, pokonania, powalenia tego zwierza, bez sporu i bez walki. Instynktownie spojrzał na jego pięści, te pięści szerokie, potężne, pokryte rudawym włosem, które podczas obiadu, oddane na usługi ust żarłocznych, sprawiały mu zawsze tak żywą odrazę.
— Precz ztąd! wychodź natychmiast! — powtórzył głosem jeszcze donośniejszym, jeszcze bardziej rozkazującym — albo też przeproś matkę!
I podchodził ku bratu z podniesioną ręką, jakby go chciał chwycić za ramię.
— Nie dopuszczę, żebyś ty miał mi rozkazywać — krzyczał Diego, nakoniec patrząc w twarz starszemu bratu.
A szare oczy jego, pod nizkiem czołem, wyrażały urazę zdawna chowaną.
— Strzeż się, Diego!
— Nie obawiam się ciebie.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/136
Ta strona została przepisana.