Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/139

Ta strona została przepisana.
V.

Wieczór był dżdżysty. Wyciągnięty na łóżku Jerzy czuł się fizycznie tak złamanym i smutnym, że omal przestał myśleć już zupełnie. Myśl jego bujała gdzieś nieokreślona i nieświadoma siebie; ale smutek jego zmieniał się i rozjątrzał pod wpływem najdrobniejszych z zewnątrz wrażeń, słów kiedy niekiedy wymawianych na ulicy przez rzadkich przechodniów, regularnych poruszeń zegara na ścianie, dźwięku oddalonych dzwonów, stuku podkowy końskiej w stajni, gwizdania, łoskotu drzwi zamykanych. Czuł się sam, opuszczonym, odosobnionym od reszty świata, oddalonym od własnego swego poprzedniego istnienia przepaścią nieobliczonego czasu. Wyobraźnia przedstawiała mu w wizyi niejasnej gest, którym kochanka opuściła na twarz czarną woalkę po ostatnim pożegnalnym pocałunku; przedstawiła dziecko o kuli, które zbierało wosk z świec ociekający. Myślał: „Nie pozostaje mi nic więcej, jak umrzeć“ Bez wszelkiej określonej przyczyny niepokój jego wzrósł nagle i stał się nieznośnym. Gwałtowne bicie serca ściskało go za gardło, jak