Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/141

Ta strona została przepisana.

dzisiejszego wieczora? Nie mogę już sam pozostawać w tym pokoju. Trzeba mi zejść.
Zresztą przewidywał, że po ohydnej owej scenie niepodobieństwem również dlań będzie znieść bolesny widok matki. „Wyjdę; pójdę do Krystyny“. Co go najwięcej zachęcało do tych odwiedzin, to wspomnienie owej wzruszającej i smutnej chwili, przebytej w ogrodzie z poczciwą siostrą.
Z zamkniętej piekarni dochodziły głosy piekarczyków, zajętych pracą i zapach świeżo pieczonego chleba; z jakiegoś szynku dobiegały dźwięki gitary akordami w kwincie i zwrotka popularnej piosenki. Gromada psów zbłąkanych przebiegła galopem i zniknęła wśród ciemnych uliczek. Godzina wybiła na wieży kościelnej.
Zwolna ta przechadzka na świeżem powietrzu uśmierzyła jego wzburzenie. Pierzchało to życie fantastyczne, które zasłoniło mu świadomość pojęć. Uwaga jego zwróciła się na to, co widział i słyszał. Zatrzymał się, aby posłuchać dźwięków gitary, by odetchnąć zapachem pieczonego chleba. Ktoś przeszedł w cieniu po drugim trotuarze, zdawało mu się, że poznaje Diega. To spotkanie wzruszyło go; ale czuł, że cała poprzednia jego uraza znikła, że w jego smutku nie było już nic z poprzedniej gwałtowności. Niektóre wyrażenia brata przyszły ma na pamięć: Pomyślał: „Kto wie, czy on nie mówił prawdy? Nigdy nie zrobiłem nic dla nikogo, żyłem zawsze