Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/144

Ta strona została przepisana.

wione były symetrycznie. Nic nie zdradzało ta obecności mieszkańców, zdawało się, że te pokoje zamknięte były szczelnie po dziś dzień. I powiedział sobie, że Krystyna nie może lubić tego mieszkania, skoro nie napiętnowała go wrodzonym wdziękiem. Wszystko tu pozostało takiem, jak było; w porządku, w jakim zastała je małżonka, wszedłszy tu w dzień swego ślubu, w tym samym porządku, w jakim pozostawiła je ostatnia ze zmarłych kobiet domu Celaia.
Niespodziewane odwiedziny Jerzego ucieszyły siostrę, która była sama zupełnie i zamierzała właśnie położyć dziecko do łóżeczka.
— O! Jerzy! jakżeś dobrze zrobił, żeś przyszedł! — zawołała z wylaniem szczerej radości, ściskając go na powitanie i całując w czoło, a ten uścisk serdeczny, to powitanie, nagle przyprowadziły do równowagi ściśnione serce brata. — Patrz, Lucchino, patrz, to twój wujek Jerzy. Nic mu nie powiesz? Chodż-że, pocałuj go.
Słaby uśmiech ukazał się na bladych ustach dziecka a ponieważ schyliło głowę, długie jasno blond rzęsy rozświeciły się z wierzchu odblaskiem i na bladą twarzyczkę rzuciły cień drżący. Jerzy wziął go na ręce, nie mogąc obronić się od głębokiego wzruszenia, kiedy poczuł pod dłonią chudość tej piersi dziecięcej, w której biło szybko serce. I uląkł się nieomal, jak gdyby ten nacisk lekki wystarczał do zdławienia życia tak wątłego; zdjęła go trwoga i litość, która przy-