jaki stryj zawsze wywierał na niego z głębi grobu nawet, poczuł się otoczonym inną atmosferą, izolującą go zupełnie od wpływów świata rzeczywistego i utracił poczucie stanowcze tego co zaszło i co miało zajść jeszcze; wydarzenia rzeczywiste zdawały się utracać dla niego wszelkie znaczenie, nie mieć już innej wagi nad przelotną, chwilową. I była to jakby rezygnacya człowieka, którego fatalizm zmuszałby poddać się ciężkiej jakiejś próbie, by przez nią osiągnąć przyszłe wyzwolenie, pewność którego miałaby już jego dusza...
Ta przerwa w wewnętrznej trosce, ta zwłoka szczególniejsza, którą mu się udało uzyskać bez wysiłku a która nie dziwiła go bynajmniej, sprawiła, że oczy jego otworzyły się wreszcie na widok krajobrazu opustoszałego a wspaniałego. Wrażenie, jakie on sprawił na nim, wróciło mu spokój i swobodę. W tym widoku zdało mu się, że odnajduje symbol własnych uczuć i jakby widome piętno swych myśli.
Było to popołudnie. Niebo czyste, krystaliczne, oblewało swą barwą wszystkie ziemskie zjawiska i zdało się wysubtelniać materyę przenikając ją nawskroś niezmiernie powoli. Różnorodne kształty roślinne, wyraźne zbliska, gubiły się w oddali, utrącały zwolna kontury, zdały się rozpływać we mgłę u góry, stapiały w jeden kształt jedyny, niezmierny a niewyraźny, który ożywiał, zda się, jeden wspólny oddech rytmiczny.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/154
Ta strona została przepisana.