Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/157

Ta strona została przepisana.

braźnia. I spostrzegłszy ją na jednym z narożnych filarów, uśmiechnął się jak gdyby poznał dawną przyjaciółkę; przez kilka sekund cała dusza jego pobiegła ku niepowrotnej przeszłości z niepokojem, niepozbawionym jednak uroku. Dzięki ostatecznemu postanowieniu, które w nim dojrzało w chwili nieprzewidzianego ukojenia pośród tych pól różowych i milczących, odnajdywał teraz we wrażeniach zdawna zapomnianą słodycz i poczynał z przyjemnością wracać duszą w najodleglejsze zakątki biegu własnej egzystencyi. Ta ciekawość dla objawów najulotniejszych nawet, które istota jego rozproszyła w biegu czasu, ta sympatya dla rzeczy, z któremi miał niegdyś styczność, zamieniały się niemal w rozrzewnienie, rzekłbyś prawie kobiece. Ale kiedy posłyszał jakieś głosy w pobliżu sztachet, otrząsnął się z tego rozrzewnienia, kiedy zaś zobaczył okno otwarte, w którem między białemi firankami wisiała klatka z kanarkiem, powrócił do poczucia rzeczywistości obecnej i doznał ponownie poprzedniego udręczenia. Dokoła była cisza i dokładnie słychać było śpiew uwięzionej ptaszyny.
Powiedział sobie ze ściśnieniem serca: „Wizyta moja jest niespodziewaną. A jeśli ta kobieta jest u niego?...“ Przy sztachetach zobaczył dwoje dzieci, bawiących się w piasku i nie mając czasu im się przypatrzeć nawet, odgadł, że to byli jego bracia naturalni, synowie nałożnicy.