Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Owszem, owszem, idę zaraz.
Chciał udać, że nie zauważył zupełnie dwojga dzieci. Wchodził po stopniach schodów, które prowadziły na jeden z wielkich tarasów. Ojciec wyszedł naprzeciw niego. Uścisnęli się. Widocznem było, że ojciec chce zaznaczyć serdeczność swego zachowania.
Więc zdecydowałeś się odwiedzić mnie nakoniec?
— Chciałem zrobić pieszą przechadzkę a ta doprowadziła mnie aż tutaj. Nie widziałem już tej miejscowości od tak dawna! Nic tu się nie zmieniło, o ile mi się zdaje...
Spojrzenie jego błąkało się po tarasie wyasfaltowanym; przypatrywał się po kolei biustom z niezwyczajną ciekawością.
— Obecnie przebywasz tu ciągle niemal nieprawdaż? — spytał, aby cokolwiekbądź powiedzieć, byle tylko uniknąć przykrych przerw w rozmowie, które, przeczuwał to, że będą częste i długie.
— Tak; teraz przyjeżdżam tu często i pozostaję — odpowiedział ojciec z odcieniem smutku w głosie, który ździwił syna. Zdaje mi się, że świeże powietrze wiejskie dobrze na mnie oddziaływa... odkąd zdeklarowała się u mnie choroba serca.
— Masz chorobę serca? — zawołał Jerzy, zwracając się ku niemu, z szczerem wzruszeniem, mimowolnie przejęty niespodziewaną tą nowiną — Jakto? Odkądże to? Nic o tem nie wiedzia-