Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/162

Ta strona została przepisana.

— A więc wejdźmy! Chciałbym pokazać ci niektóre papiery.
Ojciec szedł przodem, kierując się ku pokojowi, z którego otwartego okna dolatywał śpiew kanarka. Jerzy postępował za nim, nie rozglądając się dokoła. Spostrzegł, że ojciec zmienił nawet chód, udając wielkie zmęczenie; dojmujący przejął go smutek na myśl o poniżających szalbierstwach, których za chwilę będzie widzem i ofiarą. Czuł w domu obecność kobiety; pewien był, że się ukrywa w którymś pokoju, że podsłuchuje, szpieguje tu wszystko. Myślał: „Jakie to papiery będzie mi pokazywał? Co zamierza uzyskać odemnie? Z pewnością chce pieniędzy. W lot chwyta sposobność...“ I wydało mu się, że słyszy jeszcze niektóre napaści matki; przypomniał sobie pewne szczegóły nie do wiary niemal, których się od niej dowiedział... „Co zrobię? Co mu odpowiem?“
Kanarek w klatce śpiewał czystym i silnym głosem, zmieniając modulacye; białe firanki u okna, wzdymały się jak dwa welony, ukazując w dali lazur nieba. Wiatr poruszał tu i owdzie papierami, porozrzucanemi na stole; a na tym stole Jerzy spostrzegł w krążku kryształowym, który służył za przycisk, rysunek rozpustny.
— Co za dzień nieznośny dzisiaj! — mruknął ojciec, który udając, że cierpi na bicie serca, upadł całym ciężarem na krzesło, przymknął da połowy powieki i począł dyszeć jak astmatyk.