Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/165

Ta strona została przepisana.

wytłomaczony jakiś wyraz smutku dla milczącego gościa, przypatrującego się z rodzajem zdumienia zbitemu sądowniczemu pismu, po którem przesuwała się ta ręka nabrzmiała i blada, pocentkowana tu i owdzie krwawemi żyłkami niby bliznami. W pamięci jego stanął obraz pewien, wspomnienie z dzieciństwa niesłychanie jasne: ojciec stał u okna z twarzą poważną, z jednym rękawem u koszuli odwiniętym na ramieniu, które zanurzał w wielkiej miednicy, napełnionej wodą; a woda zaczerwieniała się coraz bardziej krwią, ściekającą z otwartej żyły; obok niego zaś stał felczer, śledząc odpływ krwi, z bandażem w pogotowiu do podwiązania. Jeden obraz wywoływał drugi: widział jeszcze lancety błyszczące w pudełku z zielonego safianu; widział kobietę, wynoszącą miednicę pełną krwi; widział rękę na temblaku z czarnej wstążki, skrzyżowanej na tłustych miękich plecach, wrzynającej się w nie cokolwiek...
Ojciec, widząc go zamyślonym, spytał:
— Słuchasz mnie?
— Tak, tak, słucham.
W tej chwili może ojciec spodziewał się własnowolnej, wspaniałomyślnej ze strony syna ofiary. Zawiedziony, umilkł na chwilę; potem przezwyciężając zakłopotanie, rzekł:
— Bartolomeo ocaliłby mnie, gdyby mi zechciał pożyczyć tę sumę...