Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Zawahał się a fizjonomia jego przybrała wyraz nieokreślony, w którym syn dopatrzył się ostatniej oznaki wstydu, pokonywanego potrzebą osiągnięcia bądź co bądź celu.
— Dałby on mi tę sumę na weksel; ale... o ile mi się zdaje, żądałby twego podpisu.
Nakoniec sidła były zastawione.
— A! mego podpisu — wybąknął Jerzy zmięszany, nie samą prośbą ale raczej nienawistnem imieniem tego szwagra, którego obwinienia macierzyńskie przedstawiły mu już w roli złowieszczego kruka czyhającego chciwie na po chłonięcie resztek domu Aurispów.
A ponieważ siedział wciąż niepewny i chmurny, nic nie dodając, ojciec z obawy odmowy, zrzekł się już wszelkiej ostrożności i uciekł wprost do błagania. „Nie miał już innego nad ten sposobu, jedyny to sposób uniknięcia sądowej licytacyi, zgubnej w skutkach, bo zdecydowałaby innych wierzycieli do rozszarpania wszystkiego. Ruina byłaby nieuniknioną. Czyżby syn chciał być świadkiem jego nieszczęścia? albo też, czy nie rozumie, że przychodząc ojcu z pomocą, działa we własnym swym interesie i broni dziedzictwa, które tak już niezadługo ma przypaść jego bratu i jemu samemu?
— O! na to długo nie potrzebujecie już czekać; lada dzień się to stanie; kto wie, może już jutro!