Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/171

Ta strona została przepisana.

o tem przypomnieć. A dałem się wziąć na lep dzięki twojej komedyi! Złapałem się w twoje sieci! Do czego ty dążyłeś, ot po prostu do pieniędzy na rozpustę i to osiągnąłeś... O! co za hańba!... I ty masz śmiałość lżenia mojej matki!...
Głosu mu zbrakło; dławiło go coś w gardle; zasłona jakaś przysłoniła mu oczy; kolana ugięły się pod nim, jak gdyby nagle miały go całkiem opuścić siły.
— A teraz żegnam cię! Wychodzę ztąd. Postępuj sobie, jak chcesz. Twoim synem już być przestaję. Nie chcę już ani cię widzieć, ani nic wiedzieć o tobie. Matkę zabieram z sobą i wywiozę ją ztąd daleko. Żegnaj!
Wyszedł chwiejnym krokiem z ponurym ogniem w spojrzeniu. Kiedy przechodził przez kilka pokojów, aby się wydostać na taras, posłyszał szelest spódnic i drzwi zatrzaśnięte, jak gdyby za kimś, co się oddalał pospiesznie, aby nie być pochwyconym. Skoro wyszedł na świeże powietrze, po za bramę, zdjęła go szalona chęć płakania, krzyczenia, uciekania przez pole, rozbicia sobie głowy o skałę, poszukania jakiejś przepaści, w której skończyłoby się raz ze wszystkiem. Nerwy jego drapły boleśnie, jak targane struny, zdało się, że ktoś je zrywał jedne po drugich. I myślał z przestrachem, który zamie-