Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— Ach! to ty, Jerzy? Chodź, chodź...
Pojawiła się na progu, z wyżółkłą twarzą, która w cieniu nabierała niemal trupiej barwy; spojrzała na siostrzeńca tem szczególniejszem, właściwem sobie spojrzeniem, które biegło pierwej do rąk, niż ku twarzy, jakby po to, by się przekonać, czy ręce nie przynoszą czego.
— Idę do pustych pokojów — ozwał się Jerzy, którego odpychał mimowolnie ten wstrętny wyziew ludzki, który go przejmował obrzydzeniem. — Do widzenia, ciotko. Muszę przewietrzyć cokolwiek zamknięte pokoje.
I szedł dalej kurytarzem aż do drzwi następnych. Kiedy wszakże wkładał klucz w zamek, posłyszał za sobą kulejący krok staruszki.
Jerzy poczuł, jak mu słabnie serce na myśl, że nie znajdzie może sposobu uwolnienia się od niej, że kto wie, czy nie będzie zmuszony słuchać jej zająkliwego głosu w ciszy, religijnej niemal tych pokojów, pośród najdroższych dla niego i straszliwych wspomnień. Nie mówiąc nic, nie oglądając się po za siebie, otworzył drzwi i wszedł.
Pierwszy pokój był ciemny, napełniony ciepłem, cokolwiek dusznem powietrzem, przesiąkły tym szczególniejszym wyziewem, który czuć się daje w starych bibliotekach. Smuga słabego światła wskazywała położenie okna. Zanim otworzył okno, zawahał się, wytężył ucho, przysłuchując się zgrzytowi zawiasów. Ciotka Jokonda zakaszlała z cicha, niewidzialna w cieniu. Wówczas kiedy po