Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/219

Ta strona została przepisana.
IV.

Było popołudnie. Jerzy szedł ścieżyną skalista, która w górę, licznemi zakręty, prowadziła na szczyt Vaste, brzegiem morza. Patrzał przed siebie i dokoła z ciekawością czujną, niemal z wysiłkiem uwagi, jak gdyby chciał pochwycić myśl jakąś ciemną, którą wyrażały te proste linie, lub odgadnąć jakąś niepochwytną tajemnicę.
W jednym załomie wzgórza, biegnącego nad morzem, woda strumienia, wypływająca z rodzaju małego akwaduktu, utworzonego z pni wyżłobionych, podtrzymywanych ściętemi drzewami, przerzynała dolinę od jednego do drugiego brzegu. Tu i owdzie rowki przechodziły aż do ziemi urodzajnej a nad niemi kępki blado lila kwiatów chwiały się w wietrzyku z wdziękiem powiewnym. Wszystkie te proste widoczki, zdało się, że odychają życiem utajonem a głębokiem.
I cały zbytek wody ściekał i staczał się po pochyłości ku piaszczystemu nadbrzeżu, łącząc się pod małym mostkiem. W cieniu jego arkady, kilka kobiet prało bieliznę a ruchy ich odbijały się w wodzie niby w ruchomem zwierciadle. Na pła-