Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/220

Ta strona została przepisana.

szczyźnie rozciągnięta bielizna olśniewała białością. Jakiś człowiek szedł kolejowym plantem, boso, niosąc na ramienia przewieszone na kiju obuwie. Przed domkiem kolejowego dróżnika, stała kobieta, szybkim ruchem wysypując jakieś resztki z koszyka. Dwie dziewczynki, obciążone bielizną, biegły na wyścigi z śmiechem. Stara kobieta rozwieszała na żerdzi motki przędzy ufarbowanej na niebiesko.
Dalej, na spadzistości, biegnącej brzegiem ścieżyny, drobne muszle tworzyły białe plamy, wątłe roślinki drżały w wietrze. Znać było jeszcze ślady łopaty, która poczęła kopać grunt płowy. Z wysokości, w miejscu, gdzie ziemia obsunęła się widocznie, zwieszał się zwój korzeni uschłych, tak lekkich jak szkielet węża.
W oddali widać było folwarki, z dworkiem, gdzie na szczycie dachu widniały ozdoby fajansowe. Schody zewnętrzne prowadziły do krytej galeryi. W górze schodów, dwie kobiety przędły a w słońcu kądziel ich miała złotawe odblaski. Słychać było szczęk tkackiego warsztatu. Przez okno widoczną była postać tkaczki i ruch jej rytmiczny, kiedy rzucała czółenka. Na sąsiadującym boisku, leżał wół siwy, olbrzymiej postaci, który wstrząsał uszami i ogonem, spokojnie, bez ustanku, oganiając się od much. Dokoła niego grzebały kury.
Nieco dalej inny strumyk przerzynał ścieżkę: wesoły, uśmiechnięty zda się, pomarszczony falami, swywolny i przezroczy.