A jeszcze dalej, przed innym znów domkiem, widać było ogród, pogrążony w milczeniu, pełen gęstwy laurów, ogrodzony ze wszech stron. Gałązki cienkie i proste wznosiły się w górę nieruchome z koroną błyszczącego liścia. Jeden z tych laurów, najrozłożystszy, o pniu najgrubszym, opłotły zakochane powoje, odniósłszy tryumf nad ponurym kolorytem drzewa, delkatnością kwiatów śnieżystych, świeżością weselnej swej woni. Pod nim ziemia, zdało się, świeżo była wzruszoną. W jednym rogu ustawiony krzyż czarny piętnował szczelnie zamknięty, milczący przybytek owym rodzajem pełnego rezygnacyi smutku, co panuje na cmentarzach. W końcu ścieżki widać było schody, w połowie oblane słońcem, do połowy tonące w cieniu, po których dochodziło się do drzwi uchylonych, przysłoniętych dwoma ubłogosławionemi gałązkami z oliwnego drzewa, zawieszonemi nad architrawem. W dole, na ostatnim stopniu schodów, drzemał siedzący starzec, z odkrytą głową, z brodą pochyloną na piersi i rękoma złożonemi na kolanach; słońce za chwilę już miało dosięgnąć czcigodnego jego czoła. Z góry, przez uchylone drzwi, jakby przez życzliwość dla tego snu sędziwego dochodził równy odgłos poruszanej kołyski i rytm jednostajnej, nuconej piosenki.
Wszystkie te proste obrazki, zdało się, że oddychają życiem utajonem a głębokiem.