Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/226

Ta strona została przepisana.

wstała z jego żądzy. Aby rozproszyć niepokój, który w nim wzrastał, wyskoczył z łóżka.
U okna, w zmierzchu porannym, gałązki drzew oliwnych poruszały się zaledwie dostrzegalnem falowaniem, blade, mieniące się szarym i białym kolorem. Po nad głuchą monotonią morza, unosił się w powietrzu świergot wróbli, cichy jeszcze. W oborze jagnię pobekiwało nieśmiało.
Wyszedł na loggię, pokrzepiony wzmacniającą kąpielą i pił chciwie poranne powietrze, pełne wonnych wyziewów, płuca jego rozszerzały się; myśli przybrały bystrzejszy, zwinniejszy charakter, zwrócone wyłącznie do oczekiwanej kobiety; napływem młodości zadrżało mu serce; przed nim jaśniało poczynające się słońce, czyste, proste, bez przysłaniających je obłoków, bez tajemnic. Na morzu osrebrzonem wznosiła się twarz różowa o wyraźnych prawie konturach, odcinających się nieomal jak kontury tarczy metalowej, wyszłej wprost od płatnerza.
Cola Sciampagne, zajęty porządkowaniem dziedzińca, zawołał nań:
— Dziś wielkie święto. Pani przyjeżdża. Zboże kłosi się, nie czekając Wniebowstąpienia.
Jerzy uśmiechnął się na te słowa starca i spytał:
— Czy pomyśleliście już o kobietach do narwania kwiatów jałowcu? Trzeba niemi wysypać całą drogę.
Stary żachnął się niecierpliwie, jakby na znak, że nie potrzebuje przypomnienia.