Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/234

Ta strona została przepisana.

I w głębi samego siebie dojrzał nieledwie dostrzegalne drgniecie tej instynktownej trwogi, którą już spostrzegał w innych okolicznościach.
Hipolita odezwała się wreszcie:
— Teraz cię pozostawię — rzekła. — Gdzież jest... mój pokój? Och, Jerzy, jak nam tu będzie dobrze!
Powiodła dokoła wzrokiem, uśmiechniona. Postąpiła kilka kroków ku progowi, pochyliła się, by podnieść garstkę kwiatów jałowcu, wciągnęła woń ich z lubością. Czuła się wciąż jeszcze głęboko wzruszoną i jakby upojoną tym hołdem monarszym, tem świeżem kwieciem, które Jerzy rzucił pod jej stopy. Nie byłże to sen? Byłaż to ona sama rzeczywiście, ona, Hipolita Sanzio, która w tem miejscu nieznanem, wśród magicznego prawdziwie krajobrazu, znalazła się otoczoną i uczczoną całą tą poezyą powitania?
Nagle z nowemi łzami w oczach, zarzuciła Jerzemu obie ręce na szyję i rzekła:
— Jakam ja ci wdzięczna, mój drogi!...
Ta poezya upajała jej serce. Czuła się podniesioną po nad ową skromną istność, przez tę idealną apoteozę, którą ją otaczał kochanek; czuła, że żyje teraz innem życiem, życiem jakiemś wyższem, górniejszem, które chwilami zdało się tak dławić jej duszę, jak wicher szerokich przestrzeni dławi pierś, nawykłą do oddychania zacieśnionem powietrzem.