Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/249

Ta strona została przepisana.

Jerzy przypomniał sobie ten ból okropny, jakiego doznał, kiedy pewnego dnia, spóźniwszy się, przyszła zdyszana, zarumieniona i zgrzana daleko więcej niż kiedykolwiek, z włosami przesiąkłemi tytuniowym wyziewem, tym wstrętnym wyziewem, którym przechodzą ci, co przez czas dłuższy pozostawali w pokoju, w którym przebywało wielu palących. Powiedziała mu wówczas: „Wybacz mi, jeśli się opuźniłam; ale miałam na śniadaniu kilku przyjaciół męża, którzy mnie zatrzymali aż do tej chwili“. I słowa te podsunęły mu wizyę ordynarnego stołu, dokoła którego zasiadało grono gburów, racząc gospodynię domu ordynarnością swych dowcipów i manier.
Jerzy przypominał sobie tysiączne podobne te muż fakta i nieskończoną ilość takichże cierpień okrutnych a i teraźniejsze, najświeższej daty cierpienia, które się odnosiły do nowego położenia Hipolity, do jej pobytu u matki, w domu niemniej jemu nieznanym i niemniej dlań podejrzanym. „Nakoniec jest wreszcie ze mną! Codziennie, w każdej dnia minucie, bezprzestannie widzieć ją będę i cieszyć się nią; będę umiał zająć ją bezprzestannie sobą, memi myślami, marzeniami, smutkami. Poświęcę jej wszystkie me chwile, bez przerwy; wymyślę tysiące nowych sposobów przypodobania się jej, wzbudzenia w niej niepokoju, zasmucenia, wprawienia w szał; przeniknę ją tak dokładnie sobą, że w końcu