Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/250

Ta strona została przepisana.

uwierzy, iż jestem najgłówniejszą treścią własnego jej życia“.
Pochylił się ku niej ostrożnie; zlekka złożył pocałunek na jej ramieniu zaokrąglonem, wytwornego kształtu i kolorytu, gdzie naskórek miał miękość aksamitu. Odetchnął wonią tej kobiety, tak przenikliwą i tak słodką, tą wonią skórną, która w chwilach rozkoszy stawała się upajającą jak tuberozy, obudzającą — smagającą, rzekłbyś — żądzę. Patrząc tak zbliska na tę śpiącą istotę, wątłą, wytworną i skomplikowaną, którą sen spowijał w dziwną jakąś tajemnicę, tę oryginalną, nieodgadnioną istotą, z której wszystkich por ciała, zdał się promienieć ku niemu czar niezrozumiałej jakiejś mocy, dopatrzył raz jeszcze w sobie samym ów nieokreślony odruch instynktownej trwogi.
Ponownie Hipolita zmieniła pozycyę, nie budząc się ze snu przecież, z cichą jakąś wszakże na ustach skargą. Położyła się na wznak teraz. Lekki pot zwilgotnił jej skronie; z ust jej nawpół otwartych, szybszem tentnem wychodził oddech nieco nieregularny; chwilami brwi się jej ściągały. Śniła widocznie. O czem śniła?
Jerzy, przejęty niepokojem, który wprędce wzrósł w udręczenie szalone, począł śledzić na jej twarzy jakiejś oznaki zdradzieckiej, czegoś, coby mu dało wskazówkę. — Jaką wskazówkę? — Niezdolnym był zastanawiać się, niezdolnym po-