Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/254

Ta strona została przepisana.
IX.

Ponieważ ciepło było niemal zupełnie letnie, Jerzy zaproponował:
— A może jedlibyśmy dziś obiad na dworze?
Hipolita przystała. Zeszli na dół.
Na schodach trzymali się za ręce i schodzili po stopniach powolnie, zatrzymując się, by się przypatrzeć deptanym kwiatom, spoglądając co chwila wzajem na siebie, jak gdyby widzieli się po raz pierwszy. Zdało się każdemu z nich, że drogie ma dziś oczy większe, głębsze i okrążone nadnaturalnym jakimś cieniem. Uśmiechali się do siebie w milczeniu, owładnieni oboje urokiem tego nieokreślonego wrażenia, które zdało się rozpraszać gdzieś w przestrzeni istoty ich, zmienione, rzekłbyś, w jakieś ciała lotne. Podeszli ku ogrodzeniu i zatrzymali się, nasłuchując szmeru morza.
To, co widzieli przed sobą, było niezwykłem, nadzwyczajnie rozległem a jednak prześwieconem jakiemś własnem, z głębi, zda się, tryskającem światłem, niby promieniowaniem własnych ich serc. To, co słyszeli, również było niezwykłem, nadzwy-