Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/256

Ta strona została przepisana.

objęci już uściskiem, podziwiali jeszcze Adryatyk ponury i lodowaty, porznięty w wielkie fale z grzebieniami piany. Od czasu do czasu, chłodny wietrzyk porywał wierzchołki akacyj, unosząc ich zapach.
— O czem myślisz? — spytał Jerzy, otrząsając się, jakby chciał obronić się przed natrętnym smutkiem, który go opanowywać poczynał.
Był tu sam z swoją kochanką, wolny zupełnie; a przecież serce jego nie było zadowolonem. A zatem w samym sobie widocznie nosił zarody niepocieszonej rozpaczy?
Czując ponownie rozdział między tą istotą milczącą i sobą, ujął ją za rękę i popatrzał jej głęboko w oczy.
— O czem myślisz?
— Przychodzi mi na myśl Rimini — odpowiedziała Hipolita z uśmiechem.
Zawsze tylko przeszłość! Wspomnienia dni minionych w takiej chwili! Czyż może właśnie to morze, które rozciągało się przed nimi, wywołało w niej to wspomnienie? Pierwszem jego w rażeniem była pewna uraza względem tej, co wywołała to wspomnienie bezświadomie. Potem, jakby olśniony niespodzianie, z nagłym niepokojem ujrzał szczyty swej miłości rozświecone i migocące cudownie w blaskach przeszłości. Rzeczy niezmiernie odległe powróciły mu na pamięć, wraz z falą muzyki która je oczyszczała i przeobrażała. W ciągu jednej sekundy, prze-