Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/27

Ta strona została przepisana.

— Nie żyje z mężem, nieprawdaż? Zdaje mi się, że jej finanse są w niezbyt świetnym stanie; a przecież zawsze ubrana bywa wytwornie. Przed dwoma miesiącami może spotkałem ją na ulicy Babuino. Wiesz, kto jest domniemanym twoim następcą... Ale nie, nie możesz tego wiedzieć. To ten Monti, mercante di campagna, wysoki i gruby jasny blondyn. Właśnie i tego dnia kiedym ją spotkał, nachodził jej na pięty na Babuino. Wiesz, to widoczne na pierwszy rzut oka, kiedy mężczyzna ściga kobietę... I nie goły, ten Monti!
Wymówił ostatnie zdanie z nieokreślonym jakimś wyrazem, ohydnym akcentem zawiści i chciwości razem. Potem wypił trzeci kieliszek bez ceremonii.
— Śpisz, Jerzy?
W miejsce odpowiedzi Jerzy udał, że śpi. Słuchał wszystkiego, ale obawiał się, aby przez kołdrę Exili nie dopatrzył jeszcze, jak mu serce bije.
— Jerzy!
Udał, że zrywa się jakby nagle zbudzony.
— Jakto? Jeszcze tu jesteś? Nie odchodzisz?
— Odchodzę już — odparł tamten, zbliżając się do łóżka. — Ale patrzaj! Szyldkretowa szpilka!
Schylił się, by podnieść ją z dywanu, przypatrzył się jej ciekawie i położył na kołdrze.
— Co za szczęśliwy człowiek! — dodał jeszcze, tym samym tonem zagadkowym. — A teraz do widzenia. Tysiączne dzięki!