Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Zerwała lila kwiatek i poczęła go wysysać.
— Szczery miód!
Zerwała takiż sam drugi i podniosła go do warg kochanka.
— Skosztuj!
A po ruchu jej ust sądzić było można, że ona sama powtórnie rozkoszuje się tą słodyczą.
— Tyle tu kwiatów, tyle pszczół, że z pewnością ul musi być gdzieś w pobliżu — mówiła dalej. — Którego ranka, kiedy ty będziesz spał jeszcze, ja się puszczę na poszukiwanie tego ula... Przyniosę ci plaster miodu.
Paplała dość długo o tej wyprawie, która się jej uśmiechała bardzo; a w jej słowach, obok żywości rzeczywistego wrażenia, było coś ze świeżości poranka, z tajemniczości lasu, jakaś niecierpliwość poszukiwania, radość z odkrycia, jasność barwy i słodycz miodu.
Zatrzymali się nad wybrzeżem, na granicy części zadrzewionej, pociągani smętkiem, który szedł od morza.
Morze miało dziś delikatny koloryt, między zieloną a błękitną barwą; zieloność przeważała sto pniowo zwolna; niebo zaś, o błękicie ołowianym u zenitu, porznięte obłoczkami tu i owdzie, nabierało różanych odblasków dołem, w kierunku Ortone. Ta jasność, odbijała się nieco bledszym odcieniem na powierzchni wód i przywodziła na myśl rozsypane listki róż opadłych, płynących na fali. Na tem tle morskiem, piętrzyły się har-