Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Wciąż jeszcze miała wytężone ucho w stronę, z której dobiegał ten jęk płaczliwy, który teraz zdał się napełniać całą wioskę. I dodała:
— To dziecko ssane przez upiory...
Wymówiła te słowa bez cienia uśmiechu, jak gdyby sama wierzyła w ten zabobon.
— Mieszka ot tam, w tej ruderze. Kandya opowiadała mi o niem.
Po krótkiej chwili wahania, przez którą oboje wsłuchiwali się w płacz ten i w wyobraźni widzieli konającą dziecinę, Hipolita zaproponowała:
— A może poszlibyśmy je zobaczyć? To niedaleko ztąd.
Jerzy był niezdecydowany, obawiał się smutku tego widoku i zetknięcia z ludźmi, strapionymi a nieokrzesanymi.
— No, dobrze? — powtórzyła Hipolita, która nie mogła oprzeć się ciekawości — To tam, w tej ruderze, pod tą sosną. Znam dobrze drogę.
— Chodźmy!
Szła prosto przed siebie, przyśpieszając kroku przez pole, leżące na stoku góry. Milczeli oboje; cała ich uwaga skierowana była tylko na tę skargę dziecięcą, którą się kierowali. I za każdym krokiem niepokój ich wrastał, stawał się bardziej dojmującym, w miarę jak skarga była wyraźniejszą i malowała dokładniej to biedne, zbo-