Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/279

Ta strona została przepisana.

jeden głos wyłącznie i tak wyraźnie jeszcze. Co wszakże pociągnęło ich oczy, to sosna wysoka i prosta, której pień silny, odcinał się na tle rozlanego światła zachodu, wznosząc w górę wierzchołek melodyjny od świergota wróbli, co go obsiadły tłumnie.
Za ich nadejściem, szept pobiegł wśród kobiet, zebranych dokoła nieszczęśliwej ofiary.
— To ci państwo obcy, co mieszkają u Kandyi!
— Przyjdźcie, przyjdźcie!
I kobiety, stojące zwartem kołem, rozstąpiły się, dając przystęp przybyłym. Jedna z nich, stara, o pomarszczonej skórze i cerze ziemistej, o zamglonych bez wyrazu oczach, białawych i szklistych w głębi zaklęsłych orbitów, rzekła zwracając się do Hipolity i dotykając jej ramienia.
— Patrzaj, pani, patrzaj! Upiory tak wysysają to biedne stworzenie! Patrz do jakiego doprowadziły je stanu! Niechaj Bóg strzeże twoich dzieci!
Głos jej tak był suchy, że wydawał się sztucznym i przypominał dźwięki, wydawane przez automaty.
— Przeżegnaj się pani! — dodała jeszcze.
A ostrzeżenie to dziwnie jakoś brzmiało ponuro w tych ustach bez warg, w których głos utracał ludzki swój charakter i stawał się jakąś