Umilkły wszystkie, przeżegnały się i pochyliły głowy. Zdawało się, że kilka fal głębokich tonów dobiegło z oddalonego miasteczka, zaledwie dosłyszalnych; ale płacz dziecka niedopuszczał, by je dosłyszało natężone ucho. I raz jeszcze nic nie było słychać prócz tej żałosnej skargi. Matka opadła na kolana w nogach kołyski, pochylona aż do ziemi. Hipolita schylona, modliła się gorąco.
— Patrzaj, tam, w otworze drzwi — szepnęła jedna z kobiet swej sąsiadce.
Jerzy, baczny i zaniepokojony, odwrócił głowę. Framuga drzwi pełną była cienia.
— Patrzaj, tam, we drzwiach. Nic nie widzisz?
— Tak, widzę — odpowiedziała druga, niepewna, nieco stropiona.
— Co to? Co tam widać? — spytała trzecia.
— Co widać? — pytała czwarta.
— Co widać?
Nagle ciekawość i przestrach ogarnął je wszyskie. Poglądały ku drzwiom. Dziecko wciąż płakało. Matka podniosła się i poczęła również wpatrywać się rozszerzonemi oczyma w te drzwi, którym ciemność dodawała tajemniczości. Pies szczekał w oliwnych zaroślach.
— Co to? — spytał Jerzy głośno, nie bez pewnego wysiłku wszakże, sam bronił się od trwogi, co ogarniała jego wyobraźnię. — Co tam widzicie?
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/283
Ta strona została przepisana.