Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/288

Ta strona została przepisana.

— Wiesz, kiedy wszedłem do tej chaty, na na ziemi, za drzwiami, leżało jakieś zdechłe zwierzę, które musiało już być nawpół zgniłem... Wyziew był taki, że niepodobna było oddychać.
— Co ty mówisz?
— Był to kot czy pies. Nie zdołałem rozróżnić... Trudno było wogóle rozróżnić coś w tej ciemności.
— Jesteś tego pewien.
— Tak, tak. Bez wszelkiego wątpienia leżało tam jakieś martwe zwierzę... Ten wyziew...
Pod wrażeniem budzącego się w nim wspomnienia, wstrząsnął się cały z obrzydzenia.
— Ale z jakiej przyczyny? — pytała Hipolita, która czuła jak i jej udziela się wrażenie strachu i obrzydzenia.
— Alboż wiedzieć można?
Pies zaszczekał, jakby zawiadamiając. Przybyli już do domu. Kandya czekała na nich i stół pod dębem był już przygotowany.
— Jakże powracasz dziś późno, signora! — za wołała uprzejma gospodyni z uśmiechem. — Zkąd przychodzisz? Co mi dasz za to, jeśli zgadnę?... Nieprawdaż, że poszłaś zobaczyć dziecko Liberaty Mannella... Niech nas Bóg strzeże od złego ducha!
Kiedy kochankowie zasiedli już do stołu, podeszła zaciekawiona, by ich wypytać o wszystko.