Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Nie jedli już; serce ścisnęło im się litością na widok nagły tych mar dzikiego i ciemnego życia, co otaczało bezpotrzebną ich miłość.
— Niech Bóg nas strzeże od złego ducha! — powtórzyła Kandya i pobożnie, dłonią rozwartej ręki, dotknęła łona, które nosiło owoc żywy. — Niech Bóg strzeże twych dzieci, signora!
Potem dodała:
— Nic nie jesz dziś wieczór. Nie masz apetytu. Ta niewinna duszyczka zasmuciła ci serce. I twój mąż także nic nie je. Patrzaj.
Hipolita zagadnęła.
— Czy wiele ich umiera... tak samo?
— O — odparła Kandya — zła to okolica. Przeklęte plemię tu się mnoży. Nigdy tu człowiek nie jest bezpieczny. Niech nas Bóg strzeże od złego ducha!
Potarzała wciąż zaklęcie, potem dodała, ukazując stojący na stole półmisek:
— Widzisz te ryby? Pochodzą z Trabocco przyniósł je nam Turchino...
I zniżyła głos.
— Czy wiesz, od roku blizko Turchino wraz z całą swoją rodziną zostaje pod władzą złego ducha, od którego nie mógł się dotąd uwolnić.
— Kto to jest ten Turchino? — spytał Jerzy, którego wzrok zawisł na ustach młodej kobiety, podrażniony tajemniczością wszystkich tych historyj. — Czy to ten człowiek z Trabocco?