dzącego pociągu i szedł najspokojniej między dwoma szynami.
Mówiąc, tak Kandya jak starzec zwracali wciąż spojrzenia i giesty w dal, jak gdyby uświęcona osoba przybywającego była już widzialną dla nich.
— Słuchaj! — przerwała Hipolita, pociągając za ramię Jerzego, który zatapiał się coraz bardziej w wewnętrznym jakimś widoku, coraz dlań wyraźniejszym. — Nie słyszałeś nic?
Podniosła się, przeszła dziedziniec i przystąpiła do balustrady pod akacyami. On szedł za nią; przysłuchiwali się oboje.
— To procesya, w której idą pielgrzymi do Madonny z Casalbordino — objaśniła Kandya.
W spokoju księżycowego światła śpiew nabożny płynął powolnym i jednotonnym rytmem, z kolejnem następstwem głosów męzkich lub kobiecych, w równych odstępach. Jedne połowa chóru śpiewała strofkę głosem poważnym; druga powtarzała donośniejszemi tony refren, przeciągając dowolnie kadencję. I brzmiało to z daleka tak, jak zbliżanie się fali, wznoszącej się i opadającej bez przerwy.
Procesya zbliżała się z szybkością, wprost przeciwną powolności rytmu. Już pierwsi pielgrzymi ukazywali się na zakręcie ścieżki, w pobliżu pomostu Trabocca.
— Już idą! — zawołała Hipolita, wzruszona no-
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/298
Ta strona została przepisana.