gdzieś ponad miarę czasu, w jakiejś legendowej, potwornej może, ciężkiej postaci wszystkich rzeczy tajemniczych, wieczystych, bez imienia. Góra, podobna do olbrzymiego pnia, wznosiła się wpośrodku, pokryta wiekuistemi śniegami; a wybrzeża wykrojone w półkole, przedgórza, okryte oliwnemi drzewami, kąpały się w falach morza, kapryśnego a smutnego, na którem żagle przybierały żałobne i płomienne barwy. Drogi szerokie niby rzeki, zieleniejące trawą i posiane nagiemi skałami z olbrzymiemi śladami, posianemi tu i owdzie, spuszczały się z wyżyn, wiodąc ku dolinom wędrujące gromady. Obrządki religij zamarłych i zapomnianych przetrwały wśród nich; godła niezrozumiałe potęg, w proch rozsypanych przed wiekami, tu istniały nietykalne; zwyczaje ludów pierwotnych i zanikłych tu się przechowały, przekazywane bez odmiany z generacyi na generacyę; mody bogate, dziwaczne i bezpotrzebne, pozostały tutaj, jako świadectwo szlachetności i piękna życia poprzedniego. Długie szeregi koni, objuczonych pszenicą, przechodziły tędy, a pobożni jechali konno, z głowami uwieńczonemi w kłosy, z naręczami ciast i składali u stóp jakiegoś posągu ofiary zbożowe. Młode dziewczęta z koszami zboża na głowach, prowadziły temi drogami oślicę, niosącą na grzbiecie kosz większy i składając ofiary, szły przed ołtarz ze śpiewem. Mężczyźni i chłopcy, uwieńczeni różami i czerwonemi jagodami, odbywali pielgrzymkę do
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/301
Ta strona została przepisana.