Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/317

Ta strona została przepisana.

niejsza jeszcze nad płomienne słońce tych krain? Nie miałże w żyłach czystej krwi chrześciańskiej? Alboż ideał ascetyzmu nie istniał pod różnemi formami w pośród jego rodu, począwszy od szlachetnego fundatora Demetria, aż do tej pożałowania godnej istoty, co nosiła imię Jokondy? Czyliż zatem nie było możliwem, by ten ideał odrodził się w nim, podniósł do najwznioślejszych wyżyn, doścignął szczytu ludzkiej ekstazy w Bogu? W nim wszystko było w pogotowiu do uczczenia chwili, która go przeobrazi. Posiadał wszystkie przymioty ascety: umysł kontemplacyjny, zamiłowanie w symbolach i alegoryach, zdolność oderwania się, wrażliwość i podatność niezwykłą na złudzenia wzroku i słuchu, wrodzoną skłonność do obrazowania i do halucynacyj. Brak mu było tylko jednej rzeczy wyłącznie, jednej wielkiej rzeczy, ale która być może, że w nim nie zamarła i drzemała tylko; wiary, starej wiary jego rasy, tej, co to zstępowała z gór i śpiewała tu godzinki nad brzegiem morza.
Jak ją zbudzić w sobie? Jak ją wskrzesić? Żadna sztuka nie byłaby tu skuteczną. Trzeba mu oczekiwać nagle pojawiającej się bożej iskierki, nieprzewidzianego jakiegoś wstrząśnienia. Trzeba było może, by jak sekciarze Oresta i on ujrzał grom, a w błyskaniu posłyszał „słowo“ wśród pól lub na zakręcie gdzieś ścieżki.
I ponownie wywołał sobie w myśli postać Oresta, przybranego w czerwoną tunikę, kroczącego