Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/322

Ta strona została przepisana.

mieniami, pustej, nierównej, której początek krył się gdzieś w tajemniczości gór dalekich i świętych. Unosił się tam jeszcze jakiś duch pobożności pierwotnej, jak gdyby trawy i kamienie udeptane były długą wędrówką gromad biblijnych, dożących ku morskim horyzontom. Dołem, na równinie, ukazywała się bazylika: niemal zwaliska. Dokoła wszędy grunt zawalony był rumowiskami i krzakami; odłamy kamienia rzeźbionego opierały się stosami o pilastry świątyni; dzikie trawy zwieszały się ze wszystkich rozpadlin; budowy nowoczesne, z cegły i wapna zamykały szerokie otwory arkad bocznych; drzwi rozpadały się. Gromada pielgrzymów odprawiała poobiednią drzemkę na kościelnym cmentarzu, zwierzęco pod cieniem szlachetnego portyku, wzniesionego przez Leonata Wspaniałego. Ale trzy łuki zachowane jeszcze, rysowały się śmiało, biegnąc w górę od kapitelów z tak butną elegancyą a słońce wrześniowe złociło ten kamień żółtawy tak wspaniałym blaskim, że obaj Demetrio i on czuli, iż stoją wobec skończonego piękna. To pewna, że w miarę im podziwiali dłużej, harmonia zbiorowa tych linij stawała się coraz jaśniejszy i czystszą, i stopniowo z tego zuchwałego akordu łuków obłąkowatych, łuków szpiczastych, łuków w podkowę; z tych profilów, tych archiwolt o fryzach cudnie urozmaiconych, z wypukłości palm, z rozet, z powykręcanych liści, potworów symbolicznych, ze wszystkich szczegółów