Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/323

Ta strona została przepisana.

dzieła, wychodziło przez oko ujawniając się dla umysłu prawo jedyne i absolutne, prawo rytmu, któremu wielkie masy i drobne ornamenta posłusznemi były we wspólnej zgodzie. I potęga tajna tego rytmu była tak wielką, że ostatecznie udawało się jej zapanować nad wszelkiemi niezgodnościami otaczającemi i dać obraz uroczy dzieła skończonego w sobie, takiego, jakiem w XII wieku za dostojną wolą prałata Leonate wytrysnęło pośród żyznej wyspy, opasanej i zasilanej potężną rzeką. Obadwaj, oddalając się, zabrali z sobą ten obraz. Było to we wrześniu a dokoła w to zamierające lato, wieś miała pozór pełnej wdzięku powagi, był w jej widoku rodzaj tajemnego związku z dachem monumentów chrześciańskich. Dwa wieńce opasywały spokojną dolinę: pierwszy, złożony z pagórków, okrytych winnicami i gajami oliwnemi, drugi ze skał nagich o ostrych szczytach. I w tym widoku wedle słów Demetria było coś podobnego do tego niejasnego uczucia, które ożywia owo płótno Leonarda, gdzie na tle skał rozpacznych uśmiecha się kobieta czarodziejka. Aby uwydatnić bardziej jeszcze zagadkowy niepokój ich dwu dusz, śpiew dobiegał z oddalonej winnicy preludyum wczesnego winobrania a poza niemi odpowiadała temu śpiewowi litania pielgrzymów, puszczających się w powrotną drogę. I dwie te melodye, kościelna i świecka zlewały się z sobą...