Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/330

Ta strona została przepisana.

Pod wstrząśnieniami drzewa i krzaki traciły swe płynne klejnoty z szelestem a głośny śmiech Hipolity rozbrzmiewał na stoku wzgórza. Jerzy wtórował jej także śmiechem, zapominając nagle o dręczących go zmorach, poddając się temu urokowi młodości, poddając się z rozkoszą temu orzeźwiającemu chłodowi nocnemu, przesiąkłemu wszystkiemi wyziewami ziemi. Starał się przybiedz pierwszy do drzewa, którego liście zdawały się najbardziej zmoczonemi; ona zaś usiłowała go wyprzedzić, spuszczając się odważnie po pochyłości oślizgłej. Przybywali niemal zawsze równocześnie pod pień wskazany i wstrząsali go razem oboje, wystawiając się jednakowo na deszcz spadających kropli. W ruchomym cieniu liścia na twarzy Hipolity białka oczu i białość zębów nabierały niezwykłego blasku a drobniutkie kropelki, podobne do brylantowego pyłu świeciły na kędziorach jej skroni, na policzkach, wargach, nawet rzęsach, drgając za każdym wybuchem śmiechu.
— Ach, czarodziejko! — zawołał Jerzy, puszczając pień wstrząsany i chwytając kobietę, która ukazała mu się raz w tajemniczym blasku swej piękności nocnej.
I począł okrywać pocałunkami całą jej twarz; pod dotknięciem ust czuł, że była mokrą od rosy jak owoc świeżo zerwany.
— Masz! masz! masz!
I za każdy raz całował ją gwałtownie w usta,