Od świta do stacji Casalbordino pociągi wylewały raz po raz niezmierne fale ludu. Byli tu ludzie przybywający z małych miasteczek i osad pomięszani z bractwami najodleglejszych wiosek które nie mogły lub nie chciały odbyć pieszo pielgrzymki. Wysypywali się z wagonów tłumnie, zbijali w gromady u wyjścia, wyli, gestykulowali, popychali jedni drugich, by dostać się do wozów i powozów, pośród trzaskań z biczów i brzęka dzwonków uprzężnych; alboteż ustawiali się w długie szeregi za krucyfiksem i procesją szli na miejsce, intonując hymny.
Przerażeni już tym tłokiem, Jerzy i Hipolita instynktownie zwrócili się ku morzu, tak bliskiemu, by przeczekać aż tłum przerzedzi się nieco. Pole konopi falowało spokojnie na tle wód błękitnawych. Żagle połyskiwały jak płomyki na czystym horyzoncie.
Jerzy ozwał się do swej towarzyszki:
— Czy się nie boisz? Ja się obawiam, że się zmęczysz zanadto tą wycieczką.
Odparła:
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/333
Ta strona została przepisana.
V.