Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/343

Ta strona została przepisana.

swych lepkich małpkę lubieżną; obok niej zaś potwór jakiś, pomazany mąką i karminem wywijał z frenetycznym szałem ogłuszającym dzwonkiem w powietrzu.
Kompanie pielgrzymów nadciągały długiemi szeregami, poprzedzane przez przewodników, niosących krzyż, wśród dźwięku pobożnych hymnów. Kobiety parami trzymały się za fałdy sukien i kroczyły jak w ekstazie, oszołomione, z oczyma szeroko rozwartemi, nieporuszonemi. Mieszkanki z Trigno nosiły suknie z szkarłatnego jedwabiu, o tysiącu fałd, od połowy pleców, przewiązane w pasie wstęgą różnobarwną, która je podnosiła i tworzyła wypukłość, podobną do garbu. I złamane, zda się, ze zmęczenia, szły pochylone, wlokąc za sobą ciężkie jak ołów obuwie na odsłoniętych nogach; sprawiały wrażenie dziwacznych jakichś zwierząt jucznych. Niektóre z nich miały wielkie wole a złote naszyjniki połyskiwały na tych wolach spalonych.

Niech żyje Marya!

Po nad tym tłumem, zwrócone do niego twarzą, górowały lunatyczki, siedzące naprzeciw siebie, na ustawionych na kozłach wzniesieniach. Opaski i chusty zakrywały im twarz całą, odsłaniając tylko usta gadatliwe, niestrudzone, pełne śliny. Mówiły wciąż z monotonnością kantyczki, podnosząc, to zniżając głos, z kiwaniem głów, które rytm markowało. Chwilami połykały zbyteczną ślinę z lekkiem syczeniem. Jedna