Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/344

Ta strona została przepisana.

z nich ukazywała kartę zatłuszczoną, krzycząc:. Oto kotwica nadziei!“ Inna, której usta nadmiernie szerokie, ukazywały i zasłaniały z pomiędzy popsutych zębów język, pokryty żółtawą powłoką, pochylała się cała ku słuchaczom, trzymając na kolanach ręce grube, nabrzmiałe a na podołku stos miedzianych pieniędzy. Słuchacze okrążali je kołem, uważnie w nie wpatrzeni, nie tracąc słowa, nie spuszczając oczu, bez jednego gestu. Od czasu do czasu tylko językiem odwilżali oschłe wargi.

Niech żyje Marya!

Nowe gromady pielgrzymów przybywały, przechodziły i niknęły. Tu i owdzie, w cieniu baraków, pod szerokiemi niebieskiemi parasolami, lub nawet na słońcu spały stare kobiety, wyczerpane snąć zmęczeniem, z ciałem podanem naprzód, z twarzą w dłoniach ukrytą, na spieczonej trawie. Inne, usadowione w półkole, z nogami rozsuniętemi na ziemi, żuły rożki świętojańskiego chleba, przegryzając chlebem, mozolnie, w milczeniu, nie troszczące się o nic, obce całemu otaczającemu je zgiełkowi; i widać było, jak zbyt wielkie kęsy z trudem przechodziły przez ich gardziele żółte i pomarszczone jak skorupa żółwia. Niektóre z nich okryte były ranami, strupami lub bliznami, bez zębów, bez rzęs, bez włosów; nie spały, nie jadły; siedziały nieruchome i zobojętniało, jak gdyby już tylko oczekiwały na śmierć; nieszczęsne ich kadłuby obsiadały chmary much