Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/345

Ta strona została przepisana.

wirujących dokoła zbitą, gęstą, zajadłą gromadą jakby nad padliną w rowie.
W oberżach natomiast, pod namiotami płonącemi w południowem słońcu, dokoła pali wbitych w ziemię i przystrojonych w gałęzie, odbywały się popisy żarłoczności tych, którzy pracowicie zbierali do dziś dnia drobne oszczędności, po to, by dopełnić pobożnego ślubu a także, by zadowolić niezmierne pragnienie hulanki, o której marzyli zdawna wśród ciężkiej pracy i nędznej strawy powszedniej. Widać tam było ich twarze pochylone nad miskami, ruch ich szczęk żujących, poruszenia rąk szarpiących, całe zachowanie zwierząt, porających się z pokarmami, do których nie nawykły. Szerokie rondle dymiły na ognisku, pełne ślimaków fioletowych; zapach nęcący rozchodził się dokoła. Młoda dziewczyna, wybujała i wątła jak konik polny, sprzedawała sery w kształcie małych koników, ptaków, lub kwiatów. Mężczyzna z twarzą gładką i tłustą, kobiecą niemal, z wisiorami złotemi w uszach, z rękoma zabarwionemi aniliną jak u farbiarzy, ofiarował przechodniom sorbety w kształcie ryb.

Niech żyje Marya!

Nowe znów kompanie przybywały. Tłum wzmógł się dokoła portalu, nie mogąc dostać się do wnętrza kościoła, zapchanego już i natłoczonego. Kuglarze, rzezimieszki, wszelkiego rodzaju draby, szulerzy, oszuści, szarlatani nawoływali tłum pobożny, odciągali, tumanili. Wszyscy ci sojuszni-