krzyków, nad całą tą wrzawą jarmarczną. Zwolna, na tem tle głuchem niezgodnych dźwięków, ucho nie rozróżniało już nic wyraźnego, prócz imienia Maryi. Hymn odniósł zwycięztwo nad zgiełkiem. Fala napływająca bezprzestannie rozbijała się o mory świątyni, rozpłomieniona słońcem.
Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!
Przez kilka minut jeszcze Jerzy i Hipolita, oszołomieni, potrącani, przypatrywali się temu potwornemu zbiegowisku, zkąd unosiły się mdlące wyziewy, gdzie tu i owdzie wypływała twarz wymalowana komedyanta lub obwiązane czoło wróżki. Obrzydzenie ściskało im gardła, brała ich ochota ucieczki; a jednak atrakcya tego widowiska ludzkiego zbyt była silna i powstrzymywała ich wśród tej zgrai, popychała ku miejscom, gdzie nagromadzoną była największa nędza, gdzie widzieć można było najgorsze wybryki okrucieństwa, głupoty i oszustwa, gdzie głosy ludzkie wyły, gdzie łzy płynęły.
— Podejdźmy ku kościołowi — ozwała się Hipolita, która nieprzytomna prawie, ulegać poczynała temu szałowi, który bił od fanatycznych tłumów, tem szaleńszych, im słońce z większą wściekłością przepalało czaszki.
— Czyś ty nie zmęczona jeszcze? — spytał Jerzy, ujmując ją za ręce. — Jeśli chcesz, odjedziemy ztąd. Poszukamy sobie jakiego miejsca do