Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/349

Ta strona została przepisana.

jakaś ścigała ich wciąż, następując na pięty, skomląc o jałmużnę płaczliwym głosem, z wyciągniętą ręką, którą dotykała ich chwilami. I nie widzieli nic, prócz tej ręki zgrzybiałej, bezkształtnej, węzłowatej u stawów, sino żółtej, z długiemi fioletowemi paznokciami, ze skórą porozpadaną między palcami: ręki podobnej do dłoni małpy chorej a zgrzybiałej.
Nakoniec przecisnęli się aż do portalu; oparli się o jeden z filarów, w pobliża któregoś straganu, jakiegoś przekupnia różańców.
Procesye, czekając na swą kolej wejścia do świątyni, tymczasem okrążały dokoła kościół, obchodziły, obchodziły dokoła bez wytchnienia, z odkrytemi głowami, za przewodnikami, niosącymi krzyże, nie przerywając ani na chwilę śpiewów. Mężczyźni i kobiety nieśli laski zakończone w górze krzyżem lub bukietem kwiatów i podpierali się na nich całym ciężarem znużenia. Czoła ich ociekały potem; strumienie potu spływały po policzkach, zwilżały ubranie. Mężczyźni mieli na piersiach roztwarte koszule, szyje obnażone, nagie ramiona, a na rękach, na pięściach, na ramionach, skóra była popstrzona wytatuowanemi błękitnemi znakami, na pamiątkę odwiedzonych miejsc cudownych, łask otrzymanych, ślubów dopełnionych. Wszystkie wykoszlawienia muskułów, kości, wszystkie odmiany brzydoty cielesnej, wszystkie niezmazane ślady, pozostawione tam przez ciężką pracę, niewstrze-