— Co za spokój!
— Widziałem Orvieto w lutym, w taki czas właśnie jak dzisiaj, niepewny: kilka kropli deszczu, kilka promieni słońca. Pozostałam tam dzień jeden i byłem smutny odjeżdżając; unosiłem z sobą nostalgię tego spokoju... Och! Jakiż spokój! Nie miałem innego towarzystwa, prócz samego siebie i tak marzyłem: „Mieć kochankę, albo, lepiej mówiąc, siostrę duszy, coby pełną była gorącej pobożności; i przybyć tu, zamieszkać tu na miesiąc, długi miesiąc kwietniowy, nieco dżdżysty, popielaty, ale ciepły, z ulewami słońca; spędzać godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; iść zrywać róże w ogrodach klasztornych; chodzić do zakonnic na konfitury; pić z filiżanek etruskich; kochać strasznie i spać bez miary w miękkiem łóżku, przysłonionem białemi firankami, dziewiczem...“
To marzenie wywołało uśmiech szczęścia na usta Hipolity:
— Ja jestem szczerze pobożna! Czy zabierzesz mnie z sobą do Orvieto?
I zwijając się w kłębek u nóg ukochanego, ujęła jego ręce, niezmierna słodycz jakaś ją ogarniała; miała już przedsmak tego odpoczynku, tej bezczynności, tej melancholii.
— Opowiadaj jeszcze!
Ucałował ją w czoło, długo, z czystem jakiemś rozrzewnieniem. Potem pieścił ją długo wzrokiem.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/35
Ta strona została przepisana.