Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/352

Ta strona została przepisana.

kiej, niesionej przez czterech ludzi, leżał paralityk, którego dusiła otyłość, z rękoma bezwładnie opadającemi, pełnemi węzłów jak korzenie drzew i powykręcanemi przez straszliwą podagrę. Drżenie bezustanne poruszało te ręce; obfity pot kroplami ściekał z czoła i łysej czaszki, spływając w strumieniach po twarzy szerokiej, koloru zwiędłej róży, zlekka pożyłkowanej różowo, jak śledziona wołów. Na szyi zawieszoną miał całą kolekcyę szkaplerzy, na brzuchu rozłożoną kartkę z wyobrażeniem cudownego obrazu. Cierpiał i wyrzekał jak w śmiertelnej trwodze konania, już nawpół umarły; woń zgnilizny już wiała od niego; wszystkie pory jego ciała, zda się, wydzielały z siebie tę nieopisaną, dziką męczarnię, którą mu sprawiały ostatnie drgnienia życia; a przecież umrzeć nie chciał jeszcze i aby nie umrzeć, kazał się nieść w tej trumnie do stóp Najświętszej Panny. Nieopodal od niego, inni mężczyźni, silni, nawykli na procesyach nosić statuy świętych lub chorągwie, wlekli za ręce opętanego; opętany wyrywał się z uścisku ich dłoni, szarpał, ryczał w poszarpanem na strzępy odzieniu, z pianą na ustach, z oczyma wybiegłemi z orbitów, z szyją, na której nabrzmiały żyły, z rozczochranemi włosami, fioletowy jak wisielec. Przeszedł także i Aligi, człowiek wybrany, co doświadczył łaski, bledszy teraz, niż noga woskowa, którą niósł w ofierze. I ponownie przeciągnęli wszyscy w tym pochodzie bez końca; prze-