szły trzy kobiety, wleczone na uzdach, przeszła furya z czarnym krucyfiksem; i owa ponura z krwawą szarfą; i ta, co niosła kolebkę na głowie i ta, co była w wór przybrana, uwięziona w nim mocą zadanego sobie umartwienia, oblana łzami cichemi, które opływały z pod przymkniętych powiek, postać symboliczna wieków przeszłych dalekich, osamotniona w tłumie, spowita, rzekłbyś, powiewem starożytnej surowości pokutniczej, wskrzeszająca w umyśle Jerzego wizyę wielkiej i czystej bazyliki klementysńkiej, której krypta pierwotna, surowa, przypominała chrześcian IX go wieku, czasy Ludovica II.
Niech żyje Marya!
Obchodzili, obchodzili dokoła, nie zatrzymując się ani na chwilę, przyśpieszając kroku, podnosząc głos, oszaleli niemal od słonecznego żaru, co im palił czoła lub tył głowy, podniecani wyciem opętanych i okrzykami, wychodzącemi z kościoła, ilekroć mijali drzwi jego, uniesieni dziką frenezyą, która ich popychała do ofiar krwawych, do tortur ciała, do umartwień nadludzkich. Obchodzili kościół ciągle, niecierpliwie wyczekując możności wejścia, niecierpliwie wyczekując chwili, w której rzucić się będą mogli na kamienie święte posadzki, zapełnić swemi łzami bruzdy, jakie w nich wyżłobiły tysiące tysięcy kolan. Wciąż krążyli i krążyli w tem zaczarowanem, zda się kole, urastając w liczbę, pchając się, depcząc sobie po piętach z taką zgodnością sza-