Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/356

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie! — wymówiła z widocznym dreszczem przejęta zgrozą, przyciskając się do Jerzego, jakby domagając się odeń, by ją bronił przed niebezpieczeństwem.
I naciskani przez ciżbę, na poły nieprzytomni, udręczeni, nędzni jak wszyscy inni w tym tłumie, potrzebujący, tak jak inni, litości i pomocy, upadający, jak wszyscy inni, pod ciężarem śmiertelnego ciała, przez jedną chwilę oboje złączeni byli ścisłym, prawdziwym związkiem z tym tłumem, pośród którego drżeli i cierpieli jednako; oboje na chwilę zapomnieli w niezmierności ludzkiego smutku, o granicach dusz własnych.
Hipolita pierwsza zwróciła się ku kościołowi, ku jego wielkiej bramie, ku temu obłokowi błękitnawych dymów, z po za których świeciły lub ćmiły się kolejno drobne płomyki świec po nad oszołomionym ludzkim potokiem.
— Wejdźmy — rzekła głosem zdławionym, nie opuszczając ramienia Jerzego.
Cola oznajmił, że niepodobna było wejść przez główną bramę.
— Ale — dodał — znam inne wejście. Chodźcie państwo za mną.
Torował z wielkim trudem przejście. A przecież podtrzymywała ich sztuczna energia, ślepy upór popychał naprzód, takiż sam niemal jak owych fanatyków, co okrążali świątynię bez końca. Ulegli ogólnej zarazie. Odtąd Jerzy czuł,