Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/357

Ta strona została przepisana.

że nie jest już panem samego siebie. Nerwy zawładnęły nim w zupełności, narzucając mu bezład własnych wrażeń.
— Chodźcie za mną — powtarzał stary, przedzierając się przez potok ludzki za pomocą łokci i osłaniając swych gości od kułaków tłoczących się zewsząd pielgrzymów.
Weszli przez drzwi boczne do rodzaju zakrystyi, zkąd widać było przez niebieskie obłoki dymu, ściany pokryte całkowicie wotami woskowemi, rozwieszonemi na pamiątkę cudów, dokonanych przez Najświętszą Pannę. Nogi, ręce, stopy, piersi bezkształtne, członki, przedstawiające nabrzmiałości, gangreny, wrzody, niezgrabne, prymitywne wyobrażenia chorób potwornych, malowidła ran szkarłatne i fioletowe, które odbijały krzycząco na bladości wosku, wszystkie te wizerunki, nieruchomie rozścielające się na czterech ścianach wysokich, miały coś pogrzebowego w sobie, przejmowały wstrętem, obrzydzeniem i trwogą, przywodziły na myśl kostnicę, w której nagromadzonoby całe stosy członków, amputowanych w jakimś szpitalu. Kłęby ciał ludzkich zaściełały posadzkę; a z pośród tych kłębów, wyłaniały się trupio blade twarze, usta okrwawione, czoła osypane kurzem, czaszki wyłysiałe, włosy białe jak śnieg. Byli to wszystko niemal starcy, leżący w prochu przed ołtarzem, jak trupy składane stosami w czasach zarazy. Tu jakiegoś starca także wnosiło do kościoła na ręku