dwóch ludzi szlochających; w tym ruchu, głowa starca chwiała się, to opadając na piersi, to znów na ramię; krople krwi spływały mu na koszulę z ran nosa, ust i brody. Po za nim rozlegały się wciąż krzyki rozpaczy: krzyki szaleńców, błagających o łaskę, której tamten nie dostąpił.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Zgiełk to był nieopisany, dzikszy niż ryk człowieka, który pali się żywcem w pożarze, bez nadziei ratunku, okropniejszy niż wołanie o pomoc rozbitków, skazanych na śmierć pewną na morzu, wśród nocy.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Tysiące rąk wyciągały się ku ołtarzowi z dziką frenezyą. Kobiety wlokły się na kolanach, łkając, rwąc sobie włosy, bijąc się po biodrach, raniąc sobie czoła o kamienie posadzki, wijąc się w konwulsyach jak opętane. Niektóre na czworakach, na łokciach i wielkich palcach od nóg podtrzymując cały ciężar ciała, poziomo wyciągniętego, zwolna zbliżały się ku ołtarzowi. Pełzały jak gady; zwijały się, zgięte w kabłąk, z ruchami coraz to szybszemi; z pod ich spódnic widać było stopy opalone, popękane i żółtawe, kostki nóg wypukłe i spiczaste. Chwilami ręce dopomagały łokciom, drżące u ust co zcałowywały proch posadzki, u języka, co znaczył znaki krzyża po niej śliną, zmieszaną ze krwią. I pełzające ciała przesuwały się po tych znakach krwawych, nie zmazując ich, przed każdą zaś
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/358
Ta strona została przepisana.