Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/361

Ta strona została przepisana.

tajemnie z obrazem, jak gdyby obraz pochylał się z góry aż do nich, by wysłuchać ich skarg serdecznych, ich żalów. Potem stopniowo podniecały się aż do szału niemal, aż do wściekłości, jak gdyby chciały mocą przyzywać i giestów szalonych, gwałtem wydrzeć od Madonny zezwolenie na cud. Zbierały całą energię, by wydać z siebie ryk przenikliwy, zdolny przedrzeć się aż do głębi serca Przenajświętszej Dziewicy.
— Zlituj się! Zlituj nademną!
I ustawały w wołaniu, poglądając z trwogą rozszerzonemi i nieruchomemi oczyma, w nadziei, że spostrzegą wreszcie znak jakiś na obliczu świętem, połyskującem wśród klejnotów płonących, między niedostępnemi kolumnami ołtarza.
Nowa fala fanatyków napływała, zabierała miejsce, rozlewała się w całej szerokości okrętowania. Wrzaski zgiełkliwe i gwałtowne gesty przeplatały modlitwy. Po za kratą, która broniła przystępu do wielkiego ołtarza, księża zbierali w tłuste swe i blade ręce, pieniądze i klejnoty, składane na ofiarę. W tej czynności wyciągania to prawej to lewej ręki, przechylali się z jednego boku na drugi i kiwali jak zwierzęta uwięzione w klatce menażeryi. Po za nimi klerycy trzymali szerokie tace metalowe, na które zsypywały się ofiary z brzękiem. Z jednego boku, u drzwi zakrystyi, inni znów księża, stali pochyleni nad stolikiem: liczyli oni pieniądze i przypatrywali się badawczo klejnotom, kiedy