Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/365

Ta strona została przepisana.

z krzykami. Przez kilka sekund, młoda małżonka, górowała po nad tłumem, ale piękniejsza i potężniejsza, spowita, zda się, w rodzaj tajemniczości bachijskiej, ziejąc na ten tłum barbarzyński powiew niezmiernie starożytnego życia; zniknęła wreszcie niezapomniana.
Oderwany od czasu i rzeczywistości, Jerzy ścigał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła. Umysł jego przeniósł się w okropności nieznanego świata, w jakiś lud bez nazwy, wcielony w obrzędy dziwnie ciemne. Twarze mężczyzn i kobiet ukazywały mu się jakby w wizyi szału, napiętnowane innym jakimś stygmatem ludzkości niż jego, złożone z innej, zda się, materyi; a spojrzenia ich, ruchy i głosy, wszystkie znamiona spostrzegane, przejmowały go zdumieniem, jak gdyby nie miały żadnej analogii ze zwykłemi objawami ludzkiemi, jakie mu znane były dotychczas. Niektóre z tych postaci miały dla niego szczególniejszą atrakcyę, iście magnetyczną. Ścigał je pośród tłumu, pociągając za sobą Hipolitę; szedł za niemi wzrokiem, wspinając się na palce; śledził każdą ich czynność; czuł jak każdy ich okrzyk znajduje echo w własnem jego sercu; czuł jak go ogarnia tenże sam szał; doznawał i on również, brutalnej potrzeby krzyczenia, poruszania się.
Od czasu do czasu Hipolita i on spoglądali sobie wzajem w twarze; i spostrzegali jak bardzo oboje są bladzi, oszołomieni, przelękli. Ale ani