Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/366

Ta strona została przepisana.

jedno, ani drugie nie proponowało, by opuścić straszliwe miejsca; coś ich tu przykuwało choć sił brakło im już niemal obojgu. Deptani, potrącani przez tłum, unoszeni niemal w powietrze chwilami, błąkali się tu i owdzie pośród tego zgiełku chaotycznego, trzymając się za ręce; stary wieśniak usiłował ciągle osłaniać ich i dopomagać. Świeżo nadeszła procesya popchnęła ich na kratę. Przez kilka minut pozostali tu uwięzieni, naciskani ze wszech stron, przesłonięci obłokiem kadzideł, ogłuszeni krzykami, dławieni gorącem w pośród tego ogniska najwyższego już szału.
— Madonno! Madonno! Madonno!
To kobiety pełzające, doszedłszy wreszcie do celu, podnosiły się kolejno. Jedna z nich, podniesiona z ziemi przez krewnych, zdrętwiała, sztywną była jak trup. Postawiono ją na nogi i wstrząśnięto silnie. Zdała się już umarłą. Całą twarz miała osypaną pyłem, czoło i nos pościerane, usta krwi pełne. Te, co z nią były, dmuchały jej w twarz, aby otrzeźwić, ocierały jej usta płótnem, które zaróżowiło się całe, przywoływały po imieniu w ucho. Nagle przechyliła w tył głowę; potem rzuciła się na okratowanie, pochwyciła żelazne sztachety oburącz i poczęła wyć jak w bólach porodu.
Wiła się i wydzierała z rąk podtrzymujących, głos jej górował nad wszystkiemi innemi krzykami. Potok łez spływał po twarzy, zmywając z niej pył i krew.