— Spać ci się chce? — pytał Jerzy, który spostrzegł, że Hipolita przymyka powieki.
— Nie, ale nie mam już odwagi patrzenia...
Jerzy doznawał tegoż samego wstrętu. Ciągłość i dosadność wrażeń przeszły miarę odporności organizmu. Widok stał się niemożliwym już do zniesienia. Powstał.
— Chodź, podnieś się — rzekł. — Idźmy usiąść gdzieś dalej jeszcze.
Zeszli w uprawną dolinę, poszukiwali nieco cienia. Słońce paliło okropnie. Oboje pomyśleli o swym domu w San-Vito, o swych pokojach przewiewnych, wychodzących na morze.
— Bardzo jesteś słaba? — spytał Jerzy, spostrzegając na twarzy swej towarzyszki wyraźne ślady cierpienia a w oczach ponury smutek, który niedawno, pośród ciżby, w pobliżu filaru fasady, tak go już przeraził.
— Nie. Jestem tylko bardzo zmęczona.
— Czyż nie usnęłabyś? Czemużby nie usnąć na chwilę? Oprzej się o mnie. Po przespaniu się będzie ci lepiej. Dobrze?
— Nie, nie.
— Oprzej się. Poczekamy na powrót Coli, by iść do Casalbordino. Tymczasem odpocznij.
Zdjęła kapelusz, pochyliła się ku niemu, oparła o ramię jego głowę. Patrzał na nią w tej pozie.
— Jakaś ty piękna! — wymówił.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/369
Ta strona została przepisana.